Page 9 - plik
P. 9
P ewnego razu, ciepłym popołudniem, Zygfryd Baldachim
– wytrawny wilk morski – płynął sobie swoim jachtem
gdzieś. Ostrzył z całych sił, bo czuł przenikliwe łaskotki
za prawym uchem, co oznaczało ni mniej, ni więcej tyl-
ko to, że musi się coś wydarzyć. I rzeczywiście, po nie długiej i nie
krótkiej chwili – takiej normalnej – chwili chwilowatej, dostrzegł
poprzez teleskopową lunetę, siedzącego na krześle, będącym na
stole, na werandzie domku stojącego na brzegu skarpy, nieznane-
go mu mężczyznę, trzymającego w dłoni wyciągniętej ręki żarówkę.
Pogarda, jaką żywił do „szczurów lądowych” zaburzyła rytm żeglo-
wania. Boczny szkwał, który pojawił się znikąd, po prostu tak sobie...
o – zmienił hals.

Nagły instynkt Zygfryda, z którym od wielu lat był za pan brat,
przechylił gwałtownie jego ciało. Bom tylko świsnął nad jego głową,
wyrywając kilka nierozważnie rozwichrzonych włosów. Drzewiec
z którego wykonany był bom, wydał przy tym dźwięk nieukrywane-
go zawodu. Zygfryd dokonał zwrotu i z satysfakcją wybrał ponow-
nie krnąbrny żagiel, ściągając go mocno szotem na talii. Wzrok skie-
rował w stronę brzegu, na której była skarpa, na której stał dom,
na którym była weranda, na której... itd., aż do żarówki w dłoni,
a może nawet i dalej. Oczy mężczyzn spotkały się w połowie drogi,
na wspólnej linii łączącej ich źrenice. A dokładniej lewą źrenicę „zie-
mianina”, gdyż źrenica drugiego jego oka (wraz z tęczówką i rogów-
ką) była nastawiona trochę inaczej do życia. W spojrzeniu tym
odnalazły się dwie dusze proste, a zarazem szlachetne. Natężenie
tej nieoczekiwanej i jakże krystaliczno-czystej przyjaźni, eksplodo-
wało iskrą zrozumienia, jednocześnie szybkościującą w obydwóch
kierunkach. Z jednej strony skutkowała ona złamaniem masztu
w żaglówce, zaś z drugiej rozżarzeniem się wolframowego włókna

{ 13 |
   4   5   6   7   8   9   10   11   12